Dla potrzeb audycji ekumenicznej „Głos Chrześcijan”, którą mam przyjemność prowadzić na antenie Czeskiego Radia Ostrawa, nagrałem w marcu rozmowę z ks. Zbigniewem J. Czendlikiem. Co prawda bez dżingli i muzyki 🙂 prezentujemy poniżej naszym P. T. Czytelnikom wywiad w całości, jedynie z minimalną ingerencją redakcyjną w słowo mówione.*

 

* Artykuł ukaże się w majowym numerze miesięcznika „Přítel-Przyjaciel.

 

Już od dłuższego czasu chodziła mi po głowie myśl, by porozmawiać z pewnym medialnie znanym człowiekiem: duchownym, dziekanem, ale także popularnym moderatorem, o którym wszyscy w Republice wiedzą, że jest Polakiem, ale nie wszyscy wiedzą, że pochodzi ze Śląska Cieszyńskiego, z Dębowca, że do liceum chodził do cieszyńskiego Kopernika… Z księdzem Zbigniewem Czendlikiem spotykamy się u niego w kuchni na plebanii w Lanškrounie. Wdrapaliśmy się po drewnianych kręconych schodach dawnego konwentu augustiańskiego, by usiąść przy wielkim stole, przy którym miejsce właśnie przed chwileczką zrobili nam Zbyszkowi współpracownicy parafialni…

Mówiłeś niedawno w jakimś wywiadzie dla Czeskiego Radia, że właśnie miałeś kontakt z Polakami, dlatego jesteś tak trochę „spowolniony” w języku czeskim. Dziś rozmawiamy po polsku, a Ty wracasz z Pragi. Co powiesz o tym „przeskoku językowym” w drugą stronę?

Ja jestem taki schizofreniczny, dlatego że jak jadę do Polski i zacznę mówić po polsku, to mi mówią: Ale pan ładnie mówi po polsku”. A ja się wstydzę za to, jak mówię, chociaż jestem Polakiem, więc mówię: No, studiowałem polonistykę, uczyłem się języka” (śmiech)… Mówią: To bardzo fajnie”. Bo gdybym powiedział, że jestem Polakiem, to by powiedzieli: Wyjechał z kraju i już nie mówi po polsku”. Trochę się więc do tego nie przyznaję, a tu z kolei mi mówią: Ale fajnie mówisz po czesku!” A ja wiem, że nie mówię fajnie po czesku, dlatego że – powiem tak – polskiego już nie pamiętam, a czeskiego jeszcze dobrze nie umiem.

Jesteś chyba zbyt krytyczny wobec siebie…

Według języka trudno mi powiedzieć, kim naprawdę jestem. Kim jestem, to wiem na sto procent, kiedy polska drużyna piłki nożnej będzie grała z Czechami; to tam jest jasne, że jestem Polakiem. My zresztą przecież jesteśmy rodziną, nasze narody i języki, jesteśmy sąsiadami, Słowianami, więc to moje rozkroczenie” kulturowe czy językowe nie ma aż tak wielkiego znaczenia.

A ja to od urodzenia w sobie miałem, że byłem zawsze taki trochę kosmopolityczny i nadnarodowościowy; mnie wszędzie było i jest mi wszędzie dobrze.

Ale to jest takie typowo cieszyńskie. Śląsk Cieszyński jest takim tyglem kulturowym, językowym, narodowościowym, ale także religijnym, wyznaniowym, bo przecież ewangelicy, katolicy, kiedyś byli Żydzi… To właśnie stymuluje otwartość na innych, na drugiego człowieka.

Ty to fajnie powiedziałeś, ja myślę, że wszystkie tereny przygraniczne – nie myślę teraz tylko o Śląsku Cieszyńskim, ale na przykład tam, gdzie się łączy Francja z Niemcami itp. – mieszkańcy tych terenów zawsze byli bardziej otwarci, mieli rozszerzone podejście do różnych spraw i widzenie świata. Tak więc może to, że się wychowałem na Śląsku Cieszyńskim, rzeczywiście mogło mieć wpływ na to moje podejście. Widzisz, nawet do tej pory tak nad tym nie myślałem, ale rzeczywiście to tak jest.

Niedawno pewien antropolog kultury, z którym rozmawiałem na antenie, nazwał tę diagnozę”. Takie myślenie jest podobno charakterystyczne dla nurtu badawczego z główną tezą transnacjonalizmu na pograniczu. To znaczy, że wiem, kim jestem, ale tym którzy są obok mnie tym bardziej pozwalam, by byli samymi sobą; że się możemy na przykład w czymś nie zgadzać, ale to nie naruszy naszych wzajemnych relacji…

No widzisz, to mamy tę samą diagnozę (śmiech).

Pomyślałbyś kiedyś, że będziesz mieszkać po czeskiej stronie? Miałeś jakiś kontakt z językiem czeskim? Mieliście kogoś z rodziny na Zaolziu?

Powiem ci prawdę, w najgorszym śnie by mi do głowy nie przyszło, że będę w Czechach. Wychowywałem się w czasach PRL-u, w których cieszyński Most Przyjaźni wcale nie był wyrazem przyjaźni, ciocię miałem w Jabłonkowie, ale granica była szczelnie zamknięta… Jakaś tam dalsza rodzina ciągle jeszcze żyje, tu i tam ktoś się do mnie odezwie, napisze, jakichś tam krewnych po czeskiej stronie mam…

Ale oni i tak mówią po polsku?

Oczywiście, no tak, wiadomo. Ale kiedy skończyłem studia i byłem wyświęcony w roku 1989, biskup posyłał nas na różne misje, głównie między Polaków rozproszonych po świecie. Koledzy dostawali więc propozycje Anglii, Francji, Niemiec, Włoch czy Stanów Zjednoczonych… Ja myślałem, że też coś takiego przyjdzie, a tymczasem dostałem Czechy. Muszę powiedzieć, że zachwycony tym nie byłem (śmiech). Ale chyba po trzech latach mojego pobytu tutaj w Czechach dostałem od biskupa Damiana Zimonia propozycję wyjazdu do Stanów Zjednoczonych na Brooklyn, do Polonii. I miałem chyba dwa tygodnie czy miesiąc na to, żebym się zastanowił. W tym czasie byłem już jednak zdecydowany, że nie pojadę, że zostanę tutaj. Dlatego, że od samego początku mi tutaj było dobrze.

A to się zgadza z tą Twoją – może nie tyle etymologią, co wyjaśnieniem Twojego nazwiska: „CZ-end-lik”?

No właśnie, że to jest miejsce, gdzie bym miał skończyć…

No nie, nie skończyć, czekaj, bo to po polsku tak dziwnie brzmi. Ale to znaczy, że to jest jakiś Twój cel, Twoje miejsce w świecie, miejsce życia?

No, tak to mam: „CZ”… Ja sobie teraz nie mogę przypomnieć, to bym musiał gdzieś sprawdzić, że podobno to moje nazwisko Czendlik coś znaczy po węgiersku, więc być może ma ono swoje korzenie na Węgrzech. Ale niestety nie powiem ci tego do mikrofonu; za dziesięć lat jak przyjedziesz i będziemy powtarzać naszą rozmowę, to już będę wiedział, to wtedy ci powiem (śmiech)…

Co Cię w Czechach czy czeskości zafascynowało? Co powoduje, że to jest Twoje miejsce?

Co powoduje? Wiesz, może to, że przyszedłem tutaj do Czech i poczułem się jak w wolnym świecie. Nie przyszedłem do pracy, jak do jakiejś dużej firmy, gdzie się chodzi na szóstą czy na zmiany dwunastogodzinne… Kiedy w Polsce przyszedłem do parafii, dostałem po wikarym, który był przede mną, pewne zadania i obowiązki, tak że mi to przypominało trochę fabrykę albo jakąś firmę. Było jasno dane: to musisz zrobić, tamto musisz zrobić, tego nie rób, bo to robi ktoś inny i były te funkcje rozdzielone. Tu zostałem wrzucony na głęboką wodę – ale to mi właśnie odpowiada. Fasynowało mnie, że ode mnie zależało, co i jak będę robił, że mam pewną wolność, że mi nikt nie mówił, co mam robić i jak mam to robić. To był dla mnie plus, że mogłem eksperymentować. Ja lubię improwizację, miałem i mam do dzisiaj przestrzeń, by w pewnej mierze improwizować. Lubię improwizację, dlatego że nigdy nie wiesz, jak się skończy; to jest w niej najbardziej podniecające. A myślę też, że jestem w takim środowisku, gdzie mogę pokazać, co umiem. W Polsce biskup na ciebie włoży ręce i ty już w tym statucie wyskoczysz w górę – już cię wszyscy tytułują Proszę księdza” i nisko ci się kłaniają. A tutaj spadniesz. Nawet gdybyś miał ileś tam tytułów, to spadniesz na poziom… nawet nie polityków, ale jeszcze niżej.

W opinii społecznej, w patrzeniu ludzi?

W patrzeniu ludzi. A tu, widzisz, to było dla mnie wyzwanie, żebym sobie sam wybudował swoje miejsce w Kościele. Oczywiście, nie sam, dlatego że mam koło siebie fantastycznych ludzi i nigdy bez nich bym nie był tam, gdzie jestem. Ty przyjechałeś tu do mnie do Lanškrouna i widzisz, jak to tu u mnie żyje. Moja filozofia, to nie przeszkadzać w parafii. Ja czasami, jak odjeżdżam gdzieś na urlop – w tym roku po trzech latach miałem urlop, byłem na Florydzie u swojego kolegi – i zawsze jak wracam po dłuższym czasie, to mówię, że tu wszystko działa lepiej beze mnie niż ze mną.

Skromny gość…

No nie, ale mam tu wspaniałych ludzi, nie tylko takich, którzy tu mają jakieś zawodowe obowiązki, ale wielu tych, którzy sami od siebie pomagają…

Nie tylko pracownicy, ale wszyscy którzy tworzą tę rodzinę parafialną?

Kościół mamy bardzo ładny, ludzie przyjadą, mówią, jak to wszystko ładnie wygląda. A ja odpowiadam, że łatwo jest coś wybudować, ale utrzymać to na pewnym poziomie jest bardzo trudno. I gdyby ci ludzie się o to nie starali, to te obiekty i ta nasza parafia by tak nie wyglądała. A druga rzecz, która jest ważna, że czasami przyjeżdżają ludzie popatrzeć na Czendlika – nie muszą przyjeżdżać do Lanškrouna, żeby mnie widzieli, ale chcą – i kiedy się z nimi spotykam, oni mówią, że tu jest taka odświeżająca atmosfera w kościele, że czują się tu dobrze. A to jest to, co tworzą moi parafianie, że czujemy się w kościele dobrze. To moja filozofia, że ludzie zapomną co im powiedziałeś, zapomną co dla nich zrobiłeś, ale nie zapomną, jak się obok ciebie czuli. Dla mnie najważniejsze jest, by wytworzyć w kościele taką atmosferę, żeby ludzie się w nim dobrze czuli. To masz dokładnie to, co w Ewangelii góry Tabor. Ja jestem wielkim fanem góry Tabor. Wiem, że Golgota jest najważniejsza i też tam staję, ale dla mnie ulubioną jest właśnie góra Tabor. Podoba mi się, jak Jakub i Jan mówią: Nam jest tutaj dobrze, wybudujemy tu namioty…”

Będziemy robić grilla.

Jasne! To jest dla mnie inspirujące, ważne, żebyśmy się z sobą czuli dobrze. No a my siedzimy tutaj u mnie na probostwie w kuchni, a jak wchodziliście, to powiedziałem, że bardzo ważny jest ten obraz, który tu mam na centralnym miejscu. Ten obraz znalazłem gdzieś na strychu…

Uczniowie z Jezusem w Emaus?

No właśnie, dużo ludzi myśli, że na tym obrazie jest Ostatnia Wieczerza, a to są uczniowie w Emaus. Ten obraz miał wpływ na moje podejście do duszpasterstwa, na moją filozofię, pogląd na parafię. Kiedy ci uczniowie szli do Emaus, nie wiemy dokładnie, gdzie się zatrzymali, ale ja myślę, że w jakimś tam motoreście… Idą z Jezusem i On im opowiada, coś im wyjaśnia. Ale kiedy już przyjdą, Jezus weźmie chleb i wino, pobłogosławi – i dopiero wtedy się tym uczniom otwierają oczy na Jezusa. Ten obraz mi mówi: Słuchaj, nie siedź tu na tej farze, idź do tych ludzi tam, gdzie oni są. Idź do tego motorestu, idź do tej kawiarni, dlatego że tam ludzie czekają, tam im się mogą oczy otworzyć na Boga”. Nie w kościele; tam musimy natankować” energii po to, żeby potem z tą energią iść poza kościół i tam budować tę naszą rodzinę…

Mówiłeś kiedyś o tym, że Kościół to nie staw ze stojącą wodą, ale potok, gdzie woda jest krystalicznie czysta? Czyli ważna jest dynamika?

Ta woda jest czysta tylko wtedy, kiedy jest w ruchu, kiedy się dzieje; wiesz, nie że stoi jak w jakimś stawie. Kiedy stoi, przestaje być czysta, po czasie nawet nieprzyjemnie pachnie. Ja mam takie wrażenie, że my chrześcijanie jesteśmy duchowo otyli. To teraz jest problem ludzkości: za dużo przyjmowanych pokarmów, a za mało energii zużywanej na ruch, na działanie. Mielibyśmy zażywać więcej ruchu w sensie duchowym, więcej dawać z siebie, żeby tę duchową otyłość spalać.

Dokąd by u nas w Republice poszedł Pan Jezus, żeby się spotykać z ludźmi?

No, gdzie by poszedł… Myślę, że najpierw by przyszedł do nas, księży, wziął bicz i gonił nas. Myślę, że by przeszedł po tych różnych farach, probostwach. Ale ja myślę, że tak jak ci uczniowie w Emaus Jezusa nie poznali, tak i my dzisiaj Go nieraz nie widzimy. Pytaniem nie jest, dokąd by Jezus przyszedł – bo On tu jest między nami, tylko my Go nie dostrzegamy.

Łatwiej rozmawiać z ludźmi o wierze w kontekście Świąt Bożego Narodzenia. Co z tymi wielkanocnymi: z krzyżem i zmartwychwstaniem? Jedno temat tabu (śmierć), a drugie nieprawdopodobne…

Ale święta wielkanocne są tymi najważniejszymi. Z tym, że tak jak chyba większość ludzi, ja też bardziej lubię Boże Narodzenie. Myślę, że ludzie cierpią na deficyt miłości. Ja nie jestem człowiekiem wielkopiątkowym…

Wielki Piątek by nic nie rozwiązał, gdyby nie zmartwychwstanie?

Właśnie. Dla mnie najważniejsze jest to, co miało miejsce trzeciego dnia, w niedzielę, czyli rano po sobocie. Ja jestem człowiekiem wielkanocnym. Widzę to zwycięstwo, widzę tę nadzieję; nie pozostałem pod krzyżem, by całe życie tylko płakać nad tym, co Jezusowi zrobili, jak Go ukrzyżowali. Ja jestem trochę dalej.

Jesteś pod krzyżem, na którym Go nie ma, bo zmartwychwstał i żyje?

Jestem z tym Jezusem, który mi pomaga w moim życiu nieść wszystkie, przeróżne moje problemy. On już wziął wszystkie te moje grzechy na siebie, On już wziął moje cierpienie. Tylko Mu muszę dać to wszystko, bo dobrze jest kiedy niosę zakupy, jak mnie ktoś spotka i powie: „Daj mi tę torbę, daj mi ten plecak, ja ci pomogę”. A to wszystko dla nas zrobił już Jezus, to wszystko już się stało.

I to jest piękne powielkanocne podsumowanie naszej dzisiejszej rozmowy. Zbyszku, dziękuję serdecznie i życzę Ci tej obecności Zmartwychwstałego na co dzień. A równocześnie z serca gratulujemy niedawnego wyboru do Rady Programowej Czeskiego Radia!

jak

jak

jak