1 Kor 2,1-10

Tak też i ja przyszedłszy do was, bracia, nie przybyłem, aby błyszcząc słowem i mądrością głosić wam świadectwo Boże. Postanowiłem bowiem, będąc wśród was, nie znać niczego więcej, jak tylko Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego. I stanąłem przed wami w słabości i w bojaźni, i z wielkim drżeniem. A mowa moja i moje głoszenie nauki nie miały nic z uwodzących przekonywaniem słów mądrości, lecz były ukazywaniem ducha i mocy, aby wiara wasza opierała się nie na mądrości ludzkiej, lecz na mocy Bożej. A jednak głosimy mądrość między doskonałymi, ale nie mądrość tego świata ani władców tego świata, zresztą przemijających. Lecz głosimy tajemnicę mądrości Bożej, mądrość ukrytą, tę, którą Bóg przed wiekami przeznaczył ku chwale naszej, tę, której nie pojął żaden z władców tego świata; gdyby ją bowiem pojęli, nie ukrzyżowaliby Pana chwały; lecz właśnie głosimy, jak zostało napisane, to, czego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują. Nam zaś objawił to Bóg przez Ducha. Duch przenika wszystko, nawet głębokości Boga samego.

W Niedzielę Epifanii mówiliśmy o tym, że cud, tajemnicę (mystérion) przybycia Boga na świat w ludzkim ciele odkryli pasterze – i ci jako pierwsi przybyli, by Narodzonemu złożyć pokłon. Ale jeszcze wcześniej, przed nimi, zanim Król Królów się narodził, dokonali owego „epokowego odkrycia” uczeni, znawcy kosmosu i galaktyk – i ci za pomocą swoich metod, nie wiem: astrologicznych, pewnie matematycznych czy jakich tam jeszcze, też zrozumieli, że oto w dalekiej ziemi na Zachodzie (z ich punktu widzenia) narodził się ktoś, kto zmienia, „zawraca” dzieje ludzkości. I mówiliśmy też o tym, że paradoksalnie to oni właśnie, którzy prawdopodobnie historycznie JAKO PIERWSI wiedzieli – przychodzą później… Można by to tak interpretować, że serce i wiara reagują szybciej, choć też łatwiej mogą zostać oszukane; zaś „mędrca szkiełko i oko” powoduje, że wszystko trwa dłużej. W dzisiejszym tekście – powiedziałbym – mamy kontynuację tamtych myśli.

I powiem to zaraz na początku, choć w tekście biblijnym to mamy w ostatnim jego wierszu (ale to dlatego, że on zaczyna kolejną całość nastepującą po tych słowach): mamy tu pewne ostrzeżenie, żebyśmy którejś z tych grup czy kategorii ludzi nie próbowali oceniać i osądzać. Żebyśmy nie powiedzieli, że nic nie warta mądrość i metoda naukowa, albo żebyśmy nie pogardzili prostaczkami, nie wykształconymi pasterzami z pól betlejemskich. Żebyśmy nie popadli w skrajność skupiania się tylko na Izraelu, na obietnicach jemu danych, może i na jego kulturze, folklorze – co w dzisiejszych czasach jest modne w chrześcijańskich kręgach i, naturalnie, może pomóc lepiej zrozumieć kontekst niektórych tekstów biblijnych. Albo z drugiej strony, byśmy nie „rozpłynęli się” w jakimś globalnym spojrzeniu ogólnoświatowym i uogólniając nie zagubili faktu, że Chrystus przyszedł by zbawić konkretnego człowieka. Abyśmy nie popadli w skrajność stawiania na piedestał żydowskich zwyczajów i rytów religijnych, które przecież miały być jakimś „przedobrazem” czyli archetypem tego nowego, co w zamyśle miał Pan Bóg: niektórzy drobiazgowo skupiają się na kolejności przykazań, na kolejności dni w tygodniu i im wychodzi, że się powinno święcić sobotę, na postach i mnóstwie innych rzeczy – tylko po to, by innym pokazać, że wierzą źle, a jedynie oni dobrze; ale potem bym takiemu kazał dotrzymywać wszystkich innych rytuałów na czele z obrzezaniem, bo to też jest w Biblii… Albo druga skrajność – „rozwilżenia”, „rozmoczenia” wieści Ewangelii w ckliwej śpiewaninie o nowo narodzonym Dzieciątku, jak mu zimno i tak dalej, jak się nad nim matusia rozczula, na skoncentrowaniu się na pięknie zwyczajów w różnych zakątkach świata, związanych z tymi „najpiękniejszymi z świąt” (czytaj: najpiękniejszymi, bo wreszcie ludzie mają okazję się spotkać i być razem przez chwilę. Oby tak było, oby!)… Chrystus przyszedł nie tylko dla żydów, ale i dla pogan. Nie tylko dla uczonych i intelektualistów, ale i dla ludzi prostolinijnych, zajmujących się w życiu rzeczami zwyczajnymi. Apostoł Paweł dziś nam pisze: Kiedy coś zostaje objawione człowiekowi, gdy naprawdę stoi za tym Bóg – to dzieje się tak przez Jego Ducha. Już nie powiem, że tu mamy wszystkie trzy osoby Trójcy: Ojciec objawia tajemnicę wcielenia i zbawienia w swoim Synu, a człowiek to przyjmuje nie inaczej, jak przez Ducha Świętego.

Duch Boży jest tym, który powoduje, że możemy zgłębić tajemnice, których inaczej nie moglibyśmy uchwycić. Powoduje, że rozumieją je prości pastuszkowie i wykształceni mędrcy. Że jedni i drudzy potrafią je uchwycić, uwierzyć im, oprzeć się w życiu na nich. Czyli mamy dziś tutaj kolejne poselstwo o tym, że Boże PRZYJŚCIE DLA CZŁOWIEKA (w jego ludzkim ciele, ze wszystkimi tego konsekwencjami, aż do ostateczności, by tego człowieka uratować) – jest uniwersalne, dla każdego, nikt nie jest spod tej Dobrej Nowiny wyłączony. Czyli, skoro nikt – to nie jesteś wyłączony, wyłączona nawet TY. Komuś zależy, żebyś tego nie przyjął, nie uchwycił się tej szansy i ci mówi, że to nie dla ciebie, że już nie ma szans, nie ma wyjścia, że za późno, że to dla innych… Ale my właśnie po to mamy takie święta, żeby móc powiedzieć każdemu człowiekowi w naszym otoczeniu: „Zobacz, jak Bogu na tobie zależy, jak cię ukochał, czy myślałeś kiedyś o tym w ten sposób?” Święta mamy nie po to, by drażnić adwentystów albo „jehowych”, żeby mieli „wodę na młyn” i mogli znajdywać kolejne argumenty, że nie w grudniu się Jezus urodził albo że o choince nie ma mowy w Biblii. No pewnie, że nie. Ale wierzę, że to Duch Boży pobudził kiedyś przed wiekami naszych chrześcijańskich przodków, by w święta państwowe obcbhodzone przez wszystkich sąsiadów żyjących wokół nich mogli im powiedzieć o Chrystusie, o tym że Bóg przyszedł DLA CZŁOWIEKA, że stał się jednym z nas, że to był naprawdę On sam, a nie jakiś jego „boski zastępca” – urodził się by przyjąć na siebie nasz błąd i śmiertelność, i dać nam z nich wyjście! I przez to, że będziemy krzyczeć, że ludzie niewłaściwie czynią śpiewając kolędy albo strojąc choinkę, bo to tylko ludzkie zwyczaje i ludzka ckliwość – nic nie osiągnęlibyśmy, a tylko stracili pewien wątek, jakąś możliwość powiedzenia sercu już troszeczkę przygotowanemu albo przynajmniej nastawionemu na tę wieść, jaka ta wieść jest naprawdę. To jest chyba trochę tak, jak z radiem, które jest nastrojone na pewną częstotliwość, że człowiek słuchając go w danej chwili może usłyszeć coś ważnego, co tam jest mówione. Kiedy ma odbiornik wyłączony, nie usłyszy nic. I redaktorzy mogą sobie wymyślać najbardziej wartościowe w treści i formie przekazu audycje – człowiek ich po prostu nie usłyszy, bo jest „na innych falach” albo ma zgaszone. Tego, czym pogardza pewna część chrześcijaństwa albo parachrześcijaństwa, może użyć Duch Święty, by OBJAWIĆ człowiekowi, czyli zaświecić mu w głowie lampkę, pomóc „złapać” że go Pan Bóg kocha i jak bardzu Mu na nim zależy.

I teraz: we wcześniejszym fragmencie (1,21-25) Paweł pisał, że żydzi domagają się we wszystkim znaków, a helleniści poszukują mądrości. Znowu te dwie grupy: miejscowi i ci z daleka. Żydzi „domagają się znaków”, czyli potrzebują potwierdzenia, że oni są ludem wybranym, że to oni są tymi „prawymi”, właściwymi, że ich droga, ich sposób wierzenia jest słuszny. Innymi słowy: potrzebują potwierdzenia własnej tożsamości. To też jest ważne. Ale trzeba uważać, żeby w ten sposób nie czytać Bożego Słowa czy słuchać Bożej wieści: żeby mi to Słowo POTWIERDZIŁO, że JA MAM RACJĘ. Czytaj dalej: że ten DRUGI RACJI NIE MA. Niektórzy potrzebują „znaków” czyli ciągle sobie sami muszą potwierdzać, że to w co wierzą jest prawdziwe. Że „tylko oni”… No to pewnie jest to bardzo słaba wiara, skoro ciągle musi z czymś lub kimś walczyć, bez przerwy się bronić, nawet gdy nie jest atakowana. Gdybyśmy z tej perspektywy tylko patrzyli na wieść o Bożym Narodzeniu, przyjęlibyśmy ją z radością, że „jednak nas Bóg miłuje” – ale TYLKO nas, tych którzy myślą, czują, patrzą, wierzą tak jak my. Oj, ale porządnie „da popalić” tym, którzy nam naszej tożsamości chcieli odmówić, zabrać nam ją, którzy są przeciwko nam. Myślę, że tak mógł pomyśleć niejeden antyfaszystowsko (przepraszam: antyrzymsko) nastawiony pasterz spod Jerozolimy czy Betlejem, niejeden uciemiężony Żyd, któremu odbierano jego prawo do własnej ojczyzny, niejeden nastawiony wojowniczo Judasz, który nawet Jezusa chciał bronić przed innym obrazem Mesjasza niż ten jego własny.

A ci drudzy? To helleniści, Grecy, ludzie światli albo przynajmniej za takich siebie samych uważający. Kiedy „żydzi znaków się domagają”, ci z kolei „poszukują mądrości”. Konstruują systemy myślowe, które mają ludzkości pomóc znaleźć właściwą drogę. Jak oni przyjmują wieść o Bożym Narodzeniu? Dla nich to pewnie zbyt prostackie, że Bóg się narodził jako człowiek. Przecież to nie przystoi, tak się nie godzi! To nie mógł być sam Bóg – Jego chwała, dostojność, Jego istota by Mu nie pozwoliła tak się poniżyć, tak się wszystkiego wyzbyć… Żeby jako dziecko? Które jest karmione piersią, które trzeba przewijać, bo… no wiadomo dlaczego? Które się musi uczyć mówić, chodzić, jak każdy człowiek? Z właściwym sobie poczuciem humoru Pan Bóg na coś takiego jeszcze „wsadza szpilę”, że to dziecko jest nieślubne; że nie zostało poczęte z tym Józefem, który tam obok stoi… Bo potem przyjdą gorsze rzeczy, od początku prześladowania, ucieczki, emigracja – a na koniec oskarżenie i postawienie Go przed sąd, wyrok, potępienie, wyjęcie spod prawa jako skazanego na wyrok śmierci, lżenie i biczowanie, by w końcu zawisł na krzyżu nie jak obywatel, ale JAKO ŚMIEĆ. Czytaliśmy w Liście do Filipian (r. 2), że tak bardzo wyzbył się siebie, swojej boskości – że pogrążony został w śmierci i to Ojciec dopiero musiał Go wskrzesić z martwych!

Jego chwała do Niego powróciła. A jeżeli czekamy na spotkanie z Nim, to jedynie dzięki temu, co On dla nas wykonał. Że w Jego ofierze „utopiony” został mój grzech i przed sądem życia w obliczu wszystkiego, co „spaćkałem”, najbardziej jednak liczyć się będzie to, że do Niego należę, bo On mnie wykupił, On za mnie zapłacił najwyższą cenę. Bo chce mi dać to, o czym pisze Paweł cytując Stary Testament, że „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują”. Dlatego nic innego nie jest dla apostoła ważne wobec tej wieści, tej prawdy, tego zwiastowania. Nie chce „błyszczeć” on sam, nie chce brylować swoją elokwencją niczym politycy, żeby kogoś przekonać giętkością słowa lub siłą argumentu, bo ta korzyść jest przemijająca. Tak więc nie to wszystko, co ludzie uważają za ważne: nie elokwencja, popularność, bycie celebrytą albo znanym politykiem, by wielu pozyskać – nie w tym siła (myślę, że wszystkim potomnym Paweł mówi: uważajcie, bo nie w tym jest siła Kościoła!)… Bóg czyni tu wśród nas coś wielkiego – „włączmy się” na to, nastrójmy odbiorniki naszych serc na tę frekwencję, znajdźmy się w tej najlepszej sieci, by do nas to WAŻNE dotarło. Byśmy usłyszeli i przyjęli. Uwierzyli. By ludzie obok też mogli to odkryć. Odkryć to OBJAWIENIE PAŃSKIE – Zjevení Páně. To może być ta nasza Epifania, że Go przyjmiemy, Tego który dla nas i do nas przyszedł; że nasze życie, nasze domy, nasze serca staną się Jego mieszkaniem. By Go było widać, że On tam jest… By Go mogli odkryć wszyscy wokół.

jak

jak