Śp. Halina Kożusznik z d. Miech  * 18.12.1933  † 24.04.2023

Łk 1,46-54

Wielbi dusza moja Pana, i rozradował się duch mój w Bogu, Zbawicielu moim, bo wejrzał na uniżoność służebnicy swojej. Oto bowiem odtąd błogosławioną zwać mnie będą wszystkie pokolenia. Bo wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny, i święte jest imię Jego. A miłosierdzie Jego z pokolenia w pokolenie nad tymi, którzy się Go boją. Okazał moc ramieniem swoim, rozproszył pysznych z zamysłów ich serc, strącił władców z tronów, a wywyższył poniżonych, łaknących nasycił dobrami, a bogaczy odprawił z niczym. Ujął się za Izraelem, sługą swoim, pomny na miłosierdzie…

Kochani, z pewnością dziwicie się, dlaczego wyznaczyłem na nasze nabożeństwo wspomnieniowe właśnie ten tekst. Od paru dni, od chwili przejścia mamusi do nowej, Bożej rzeczywistości, chodził mi ten fragment po głowie. Myślałem, że go przeczytam w liturgii wstępnej – ale pozostawić go tak bez komentarza…?

Te szczególne słowa pochodzą z hymnu, jakim wielbi Boga Maria Panna. Ona, w wyjątkowy sposób z łaski wybrana przez Boga, przyprowadzi na ten świat Syna Bożego. Jej Syn zdepcze głowę starodawnemu przeciwnikowi ludzkości, jak było to zapowiedziane już w pierwszej księdze Biblii, Genesis, zaraz na początku, w historii z utraconego raju. I oto wielbi Boga ta, która jest wybraną przez Niego oblubienicą. W księgach Starego Testamentu mianem Bożej oblubienicy, panny młodej określany był cały lud wybrany. Rozwinięcie tej myśli widzimy w mowach Jezusa, by w końcu w ostatniej księdze Biblii znaleźć tę oblubienicę w dniu wesela. Jest nią lud Boży odkupiony przez Chrystusa; są nią ci, którzy przychodzą spośród cierpień, a ich szaty wyprane i wybielone zostały we krwi Baranka. To Jego święto, Jego wesele, to On, Chrystus Pan jest Oblubieńcem. A ci, którym wychodzi naprzeciw, wcześniej przeżywali przedsmak tego wesela, kiedy przyjmowali wspólnie Jego Ciało i Krew w Eucharystii, ustanowionej przez Jezusa Świętej Wieczerzy.

Hymn Marii jest dla mnie swoistym „okienkiem do nieba”, podobnym do tych, które przedstawiają wiersze Księgi Objawienia. Maria staje przed Bogiem jako Jego oblubienica, wybrana i przez Niego odkupiona – bo oczyma matki w szczególny sposób widzi już dzieło Chrystusa. „Bóg zobaczył”, Bóg wejrzał na jej pokorę i uniżoność. Bóg wejrzał na sytuację ludzi, których droga życia została wypaczona przez grzech. Wyobrażam sobie sytuację, w jakiej Maria wypowiada słowa tej modlitwy i widzę jej rozpromienioną, uśmiechniętą twarz. Twarz panny młodej, która czeka na swojego Oblubieńca. O, widzicie? Już wiem, gdzie po raz pierwszy przyszedł mi na myśl ten tekst – kiedy widziałem twarz mamy, na której zastygł najbardziej promienny i radosny wyraz błogości spotkania ze Zmartwychwstałym, z Oblubieńcem i Zbawicielem Jezusem Chrystusem. Przedtem przechodziła przez dolinę cierpienia i śmierci – teraz śmierć została pokonana przez wieczność i życie! Radość spotkania z Odkupicielem.

W Niego wierzyła i Jego się trzymała, choć jej droga nie była usłana różami, a raczej ich kolcami. Ale to tylko potwierdza słowa z Objawienia o tych, którzy przychodzą z „wielkiego uciku”. Przyszła na świat 18 grudnia 1933 roku w Ustroniu. Jej status i pochodzenie stawały się w dzieciństwie powodem, dla którego była określana jako mniej wartościowa. Odczuwała to piętno ze strony niektórych osób, w Bożych oczach była jednak kimś cennym i to On sam dawał jej później nieraz doświadczyć tego, by poprzez dobro okazywane tym, którzy niegdyś oznaczali ją jako mniej wartościową, mogła zaświecić niczym słońce.

W czasie wojny i okupacji mała Hala chodzi do szkoły, nieraz pośród zasp przewyższających ją samą. Chodzi do szkoły niemieckiej, dzięki temu znać będzie dobrze ten język i do ostatnich dni w nim będzie mogła korespondować. W domu jednak starka podsuwa jej „Pana Tadeusza” i inne dzieła polskich klasyków, które chłonie przy pasieniu krów i innych domowych pracach. Po wojnie opuści „starą chałupę na Wyrchowinie”, matkę Marię (osobę nomen omen głęboko zawsze przeżywającą łaskę Bożą) i ojca Jana, robotnika Huty Trzynieckiej, a także siostrę Lusię czyli Karolinę, która wyjdzie później za ks. Jana Motykę i przez długie lata służyć będą razem parafii w Pszczynie. Hala znajduje drugi dom w mieszkaniu wujostwa Świstaków w Cieszynie, na Bobreckiej 28 i to już będzie aż do końca jej stały adres. Kończy najpierw szkołę zawodową kroju i szycia na zamku w Cieszynie, później szkołę ekonomiczną, gdzie maturuje, będąc już w tym czasie zatrudnioną w Urzędzie Celnym. Kształci się dalej przez cały okres swej trzydziestoparoletniej pracy – powiem wam, jest dla mnie naocznym przykładem „celoživotního vzdělávání”, że to powiem „czysto po polsku” (kształcenie ustawiczne brzmi tak jakoś obco i instytucjonalnie). Króciutko tylko na samym początku przechodzi przez wszystkie działy w ramach szkolenia, ale na stałe pozostaje w dziale księgowości. Sporządzając listy płac, zna nazwiska wszystkich pracowników, choć nie we wszystkich przypadkach kojarzy ich z twarzami. Przez lata pełni funkcję głównej księgowej Urzędu Celnego w Cieszynie; później względy zdrowotne – jaskra, choroba wzroku – zmuszają ją do przekazania odpowiedzialności innym, a ona pełni aż do emerytury stanowisko radcy celnego.

Wcześniej jednak żona kuzyna Emila Jeleśniańskiego, Stefcia z Kieconiów (tu z Górnej Suchej, z „czyrwónej kolonije”) zapoznaje ją z Jankiem Kożusznikiem, „największym przystojniakiem”, jaki w tym czasie jeździł z Suchej do pracy do Cieszyna, do którego wzdychało wiele dziewcząt dojeżdżających też pociągiem do szkoły. Obydwoje są już w dojrzałym wieku; to trochę taki model, jaki widzimy w obecnych czasach, ludzi którzy ze względów zawodowych (czytaj: zawodu wykonywanego i zawodów życiowych) znajdują „drugą połówkę” nieco później. Ślub cywilny zawierają w Cieszynie, kościelnego, tego przed Bogiem, udziela im szwagier Janek Motyka w kościele w Pszczynie. Jest rok 1970. Powstaje jednak pewien mały problem: jako pracownik państwowy i funkcjonariusz służb mundurowych nie może nowo zaślubiona małżonka zamieszkać za granicą, czyli na Zaolziu, w Suchej Górnej. A w tym czasie matka Janka jest już w podeszłym wieku i wymaga opieki. Małżonkowie zamieszkują więc w cieszyńskim mieszkaniu na Bobreckiej i od początku „pendlują”, mówiąc po naszemu (od tego słowa pochodzi „pendolino”) między Cieszynem a Suchą, z częstotliwością kilka razy na tydzień. Chłopcu, który z ich związku się narodzi tak już zostanie. Po raz pierwszy przywożą go do Suchej jeszcze przed chrztem – starka przywita go słowami: „To już żeście tu przywieźli tego małego poganina?” Ano, przywieźli, bo „sztreka, po kierej jeździ cug” została z dawnego szlaku koło kopalń „Dukla” i „Franciszek” przesunięta na pole Kożuszników, kilkanaście metrów przed ogródkiem. Kiedy ochrzczony ten poganin będzie się później bawił w swoim ulubionym miejscu w Suchej „w kuchyni pod stołym”, herbata ze szklanek na stole będzie się wylewała, kiedy przejeżdżać będzie pociąg, zwłaszcza ciężki towarowy.

Niedługo trwa szczęście rodzinne, bo już w lutym 1974 r. umiera nagle Jan Kożusznik. Jego żona nie wyjdzie już za mąż, pozostanie jako wdowa z dwu i pół letnim w momencie śmierci męża dzieckiem. Nie tylko mi opowiadano, ale sam pamiętam, że od początku chętnie chodziłem na cmentarz, gdzie był pochowany nie tylko tata, ale i inni, których rodzina pożegnać musiała w swoistej serii sypiących się za sobą pogrzebów. W Suchej Górnej spoczywał starzyk Jan i wujek Izydor, mąż siostry taty, Anusi. W Cieszynie wujostwo Świstakowie, a w Ustroniu drugi starzyk. Na szkółce w Cieszynie powiedziano mi, że cmentarz to najszczęśliwsze miejsce w świecie, bo stamtąd powstaną umarli do życia wiecznego, na spotkanie z Panem. Po latach dopiero zrozumiem, że w chwili śmierci przestaje dla nas funkcjonować coś tak abstrakcyjnego jak czas, i że pewnie nie jest to przed Bogiem problemem, by ktoś, kto przechodzi przez gardziel śmierci, mógł od razu przeżyć swoje zmartwychwstanie i stanąć przed Oblubieńcem…

Na Bobrecką do Cieszyna przybywa z pomocą owdowiałej Halince jej mama z Ustronia. Trzeba przecież chodzić do pracy, a obowiązków w związku z przyjętą odpowiedzialnością jedynie przybywa… W czasie gdy trzeba być w pracy, będzie więc prowadzić dom i opiekować się dzieckiem jego babcia.

Domem jest zatem cieszyńskie jednopokojowe mieszkanko, tak samo dom jest w Suchej Górnej 344 – a dla chłopca domem będzie także biuro w Urzędzie Celnym, najpierw w nieistniejącym już dziś budynku na Moście Przyjaźni (wcześniej było na Schodowej), a potem w budynku sądu na Garncarskiej. Tam mama przychodzić będzie z synkiem przedtem, zanim pójdzie do szkoły; tam witać go będzie po jego lekcjach, także kiedy już do szkoły chodzić będzie sam. A smak „prawdziwej” herbaty Earl Grey pozostanie na jego kubkach smakowych na zawsze; nieodłącznie związany z biurem, segregatorami, biurkami pełnymi dokumentów i maszyn do liczenia. I mamą, której nieraz błąd w rozliczeniach „wyśnił” się w nocy i rano znajdywał się dokładnie w tymże miejscu pośród słupków cyfr…

Halina Kożusznik odznaczana była wielokrotnie odznaczeniami państwowymi. W 1973 r. Zasłużony Pracownik Handlu Zagranicznego, rok później Medal 30-lecia, 1976 Złota Odznaka za Zasługi dla Finansów Polski, 1977 i 1980 brązowa oraz srebrna odznaka „Za zasługi dla celnictwa polskiego”. Także po przejściu na emeryturę pomagać będzie jeszcze dorywczo na umowę-zlecenie i służyć młodszym koleżankom i kolegom swoim wieloletnim doświadczeniem.

Ochrzczona i konfirmowana w kościele ewangelickim w Ustroniu, zamieszkawszy u wujostwa – rzymskich katolików, chodzi przez jakiś czas wraz z nimi do kościoła u Elżbietanek. Później uaktywnia się jako zborowniczka parafii przy ewangelickim kościele Jezusowym na Wyższej Bramie. W czasach, kiedy przeżyła duchowe przebudzenie i oddała Chrystusowi w pełni świadomie swoje życie, kiedy w domu podczas cowieczornych nabożeństw domowych studiują wraz z mamą i synem Pismo Święte i śpiewają pieśni, najczęściej z Harfy, wstępuje do Chóru Misyjnego, czyli historycznego, powstałego podczas przebudzenia na początku XX wieku chóru Społeczności Chrześcijańskiej. Następnie udziela się w kole odwiedzinowym pań, prowadzonym przez panią pastorową Melcerową. To także czas, kiedy rozwijają się kontakty ekumeniczne, bo okazuje się, że niektórzy znajomi są w zborach innych Kościołów; pozostając więc zawsze sobą, często odwiedzamy razem po nabożeństwie u nas w Jezusowym także zgromadzenia np. w zielonoświątkowym „Elimie” albo Kościele Wolnych Chrześcijan na Wyspiańskiego, czyli prawie po sąsiedzku. Myślę więc, że tak jak ja mamusia czuła się „jak w domu” w gronie wierzących w Jezusa Chrystusa, niezależnie od wyznania; od „rzymian” po największych charyzmatyków, jeśli tylko łączyła ich ta sama wiara w Jezusa Chrystusa. Choć jasne, że najlepiej czuliśmy się u siebie, w Kościele luterańskim.

Po skomplikowanej operacji nerek w poważnym już wieku mama powraca do zdrowia, do tego stopnia, że sama „biega” znowu po mieście i jest w stanie złamać sobie biodro, dzięki Bogu przed apteką, pomoc przybywa więc szybko. Po operacji nie będzie mogła jednak powrócić do mieszkanka na piętrze, z mnóstwem schodów i progów, bo tam pozostałaby uwięziona. We właściwym momencie znajduje się jednak miejsce na oddziale poszpitalnym u siostr Elżbietanek, gdzie przechodzi ze wszech miar fachową rehabilitację, uczy się chodzić – i na tym etapie znajduje swój dom w Ewangelickim Domu „Emaus” w Dzięgielowie, gdzie na miejscu rehabilitację wszelkiego rodzaju prowadzi nieoceniona pani Wiola. Wkrótce pacjentka doprowadzona zostaje do takiej formy, że przez kilka lat może spacerować po pięknych okolicach, podziwiając cud Bożego stworzenia, występuje także w kółku dramatycznym złożonym z mieszkańców domu, scenki-deklamatoria prezentują nie tylko u siebie, także w pobliskim kościele dzięgielowskim czy na festiwalach seniorów w Ustroniu i Cieszynie.

Kiedy pogarsza się jej stan zdrowia, zwłaszcza w ciągu ostatnich kilku dni, otoczona jest fachową opieką, taką w którą wkłada się serce – za to w szczególności pragnę podziękować całemu kierownictwu i personelowi domu „Emaus”; próbowałem wypisywać nazwiska, ale wychodziło mi ich tyle, że nie chciałbym nikogo pominąć, także spośród tych, którzy mamusię odwiedzali z grona znajomych. Wszystkim wam składam więc najserdeczniejsze wyrazy wdzięczności, słowami Pan Bóg wam zapłać!

W poniedziałek pośpiewaliśmy jeszcze pieśni z Harfy, przeżyliśmy czas wspólnych modlitw, choć ona komunikowała się już jedynie wzrokiem, na mówienie nie miała siły. Odkryliśmy na przykład mało znaną pieśń, którą śpiewaliśmy przed chwilą. A na zakończenie tego mini-nabożeństwa zaśpiewaliśmy pieśń „Z Bogiem bądźcie, aż się zejdziem znów”. Wieczorem odeszła do Zbawiciela, a wyraz radości tego spotkania pozostał na jej obliczu.

jak

jak