Takie coś napisałam, nie wiem co prawda dlaczego i po co, ale tak mnie wieczorem jakoś natchnęło…

Uczył mnie religii. To były wyprawy z Kalembic na piechotę aż prawie do Zamarsk (dla dziecka to długa trasa), bo religia odbywała się u pp. Kajzarów w prywatnym domu. Jak była ładna pogoda, to było świetnie, bo czekało się przed domem z niecierpliwością, kiedy nadjedzie swoim Fiatem 127 ks. Gajdacz. Potem podobnie miło i sympatycznie było w Zamarskach na spotkaniach młodzieży, bo często przy ładnej pogodzie siadywaliśmy z księdzem na zewnątrz przy kościele. Tak mi się podobały te spotkania, że właśnie tam chodziłam do młodzieży.

Na religii ks. Gajdacz był bardzo konkretny, rzeczowy. Opowiadał historie biblijne. Uczył ważnych rzeczy, które mogły się potem przydać na nauce konfirmacyjnej. Odpytywał nas na każdej lekcji. Przede wszystkim mieliśmy się zawsze nauczyć pieśni – było wiadomo ile zwrotek z której. Dobrze mi się ich uczyło, bo słowa się z reguły rymowały, więc z zamiłowaniem zawsze uczyłam się przynajmniej o jedną zwrotkę więcej i miałam z tego ogromną frajdę, że umiem więcej niż trzeba było. Pamiętam, że jak ktoś był bardziej aktywny na religii w znajomości pieśni, historii biblijnych, wersetów – to były nagrody. Rywalizowaliśmy szczególnie z jednym z kolegów. Pamiętam, że prezenty były bardzo cenne (w czasach, gdy nic nie było): czekolady w opakowaniach z takimi pięknymi wypukłymi obrazkami gór i szarotek (z tłoczonymi w delikatne wzory sreberkami, w które zapakowane były te tabliczki). Chyba były z Niemiec albo Austrii. To było tak piękne i unikatowe (bo wtedy niedostępne), że zostawiałam sobie te opakowania i sreberka na pamiątkę. Były też pierniki w kształcie precla na opłatkach i ciekawe słodycze. I jeszcze jakieś inne rzeczy. Dostawaliśmy i zbieraliśmy jeszcze takie obrazki z historiami biblijnymi. Dzięki tym lekcjom z ks. Gajdaczem bardzo dużo się nauczyłam i zapamiętałam. Te lekcje religii musiały być dla mnie naprawdę atrakcyjne i fajne, bo chętnie i z przyjemnością się uczyłam. Nie traktowałam tego tak, że coś muszę.

Gdyby nie ks. Gajdacz, nie miałabym takiego fajnego męża. 🙂 Na religii mówił nam, że trzeba się modlić o swojego męża. No to się modliłam. I modliłam się również o to, żeby był wysoki, był blondynem i był wierzący. Wszystko się sprawdziło, ale musiałam się naprawdę gorliwie modlić, bo zamiast wierzącego dostałam aż księdza. 🙂

Ks. Gajdacza zapamiętam jako miłego, uśmiechniętego, pogodnego człowieka. Takiego spokojnego, łagodnego, stonowanego, uporządkowanego, uprzejmego, takiego jakby to powiedzieć „grzecznego”. I takiego „prawdziwego” księdza. Zawsze był nienagannie ubrany w czarną koszulę z koloratką (choć potem już chyba też i w niebieską). Nigdy nie widziałam go wtedy w czasach szkolnych ani potem w innym stroju codziennym (zawsze była koloratka).

Miło wspominam też wyjazd z ks. Gajdaczem do Grecji (śladami apostoła Pawła), to już był inny poziom znajomości (byliśmy tam z mężem – już jako małżeństwo pastorskie). Tam z bliska i na żywo zobaczyłam jego pasję do robienia zdjęć i nagrywania filmów (stale był za obiektywem). Rozumiałam go dobrze, bo mam tak samo. Robił piękne zdjęcia i ciekawe filmy. Z Grecji pamiętam szczególnie jedno wydarzenie: gdy w trójkę jako ochotnicy – ks. Gajdacz, ks. Wowry i ja – w starożytnej Olimpii przebiegliśmy wzdłuż na wyścigi cały historyczny stadion „olimpijski”. Podziwiałam jego hart ducha i kondycję.

I jeszcze jedno nietypowe skojarzenie. Ks. Gajdacz kojarzy mi się z aktorem Davidem Suchetem, genialnym odtwórcą roli Herculesa Poirot. Ks. Gajdacz był drobniejszy i szczupły, ale te jego ciemne włosy zaczesane do tyłu, ten miły uśmiech i uśmiechnięte oczy nieodparcie kojarzą mi się z tym sympatycznym wierzącym aktorem. Gdy oglądam filmy z jego udziałem, zawsze tak miło przypomina mi się ks. Gajdacz i tak już pozostanie.

Joanna Sikora-Kożusznik
jak

jak